Wysypało się z  plecaka 1

1
Kolorowe liście, na drzewach się robią,
Słońce z Latem do drogi się sposobią.
Odchodzą z żalem i już na pożegnanie,
Rzucą jeszcze jakimś letnim żarem.

Wieczory już chłodne a poranki zimne,
Zwiastują Jesieni nadejście rychłe.
Zaczną się słoty i dni pełne dżdżu,
Tak, to koniec wakacji, koniec już.

2
Paprocie i potok, potok i paprocie ciągle,
A gdzież ten szlak, co zaczynał się w dole?
Znowu zabłądziłem pośród drzew tysiąca
Których odróżnić od siebie, zgoła niepodobna.

Jeszcze dwieście metrów i kolejna setka,
Zaczyna  być gorąco, żar leje się z nieba.
Jeszcze trzysta metrów i już koniec drogi,
"Gdzieżeś łaził tyle?!" - głos siostry ciut srogi.

3
Cisza i żadnych ludzi w promieniu mil trzech,
Tylko  las sosnowy, wielki, aż zapiera dech.
Nie ma w chatynce, prądu ni bieżącej wody,
Nie ma też radia i innych urządzeń podobnych.

Cisza i żadnego zgiełku z miasta rodem,
Rzeka szemrząca bajki późnym wieczorem.
Paprocie i mchy - tłumią moje kroki,
I lisy się dziwią, że wkraczam w te progi.


Wysypało się z  plecaka 2


4
Grzybobranie, integracyjna wycieczka,
W autokarze już każdy ma swego „kubeczka”.
Krążą więc butelki, flaszki i inne naczynia,
Które zawierają jakiś płyn do picia.

Miejsce wybrane było, iście perfekcyjnie,
Ktoś znał wszystkich gości preferencyje.
Nim do lasu bowiem, dojdziesz by brać grzyby,
Miejsce na piknik z grillem kusi już przybyłych.

5
Zające jak psy wielkie biegają po łące,
I z ludzi czy psów, nic nie robią sobie.
Harty? Igraszka - trochę po-kicania,
I hart na nogach swych ledwo się słania.

Jeden tylko im straszny, wynalazek ludzi,
Co to w piątki wieczorem nadchodzi.
I trwa do niedzieli, kiedy wstają brzaski,
To dyskoteki z hałasem i dzikimi wrzaski.

6
Namiot w krzakach bzu, starannie ukryty,
Ni z drogi, ni ze ścieżki prawie niewykryty.
Na obiad zupa rybna z suma naiwniaka,
Co dał się nabrać na haczyk, z imitacją robaka.

Na śniadanie chleb – już lekko suchy, twardy,
Kawa na wodzie z rzeki i z czajnika z blachy.
Jesz to co sam złapiesz albo złowisz,
I tak cały tydzień – na łonie przyrody.


Wysypało się z  plecaka 3


7
Piasek, piasek, jeszcze więcej piachu – jeju,
Nic dziwnego przecież to plaża na Helu.
Bałtyk o brzeg rozbija swoje chłodne fale,
Co daje chłód przyjemny w tym letnim upale.

Siedzę na plaży i buduję zamki, fosy,
Czasem jakieś węże albo inne stwory.
Czasem szukam bursztynu, gdzie topole stoją,
To piękne Heliady, po stracie brata łzy ronią.

8
Wieczór, hotel wszyscy zmęczeni już trochę,
A ja pytam – gdzie u licha jest to morze.
Sto metrów do plaży – tak przecież pisali,
A tu dookoła, tylko las co niknie w oddali.

Podchodzę do okna zły, wściekły i zrezygnowany,
Patrzę i staję zdumiony, jak zaczarowany.
Nad lasem ciemnym, wieczornym, sosnowym,
Kopuła morska, trzyma w ryzach swoje wody.

9
Wejście na Czantorię nie było zbyt trudne,
Tym bardziej, że wszyscy wlekli się jak trutnie.
Po drodze piękne, widoki gór po czeskiej stronie,
Podziwiać można, tylko uwaga podejście dość strome.

Doszliśmy na  szczyt a tam na samym czubku,
Stał żołnierz, pogranicznik w pełnym rynsztunku.
Nie dziwota, to przecież granica państwowa,
Tam już Czechosłowacja a tu jeszcze Polska.

Na koniec lata 2019 roku.
Nie wiedzieć kiedy te strofy powstały,
Publikując je nie wstawiam więc daty.
Pisane na kolanie, często nie moim,
Dedykuję więc Przyjaciołom te utwory.